W labiryncie.
Cały lot z Kijowa do Tbilisi Zosia śpi. Na lotnisku wymieniamy trochę euro na lari, by mieć na autobus z lotniska do miasta. Autobus kosztuje grosze, których oczywiście nie mamy, bo dostaliśmy tylko papierowe lari, więc któryś z pasażerów zwyczajnie za nas płaci. W autobusie / marszrutce dosiada się do nas coraz to ktoś nowy, więc sobie rozmawiamy po rosyjsku. „Dobro pożałowat’ k nam w Gruziju!” słyszymy na koniec.
Z przystanku niedaleko do hostelu, więc chcemy iść na pieszo. Dwie walizki, dwa plecaki, nosidełko ze stelażem, wózek z Zosią i 700m. Nie jest to dla nas jakiś wyczyn. Tylko się okazuje, że iść tam się nie da. Więc utykamy w środku drogi. Dosłownie w środku drogi. Wszędzie schody, rozwalone ulice i pod górę. Iść po tym nie da się nawet samemu bez bagażu. Po Kijowie to dla nas szok. Więc wybiegam na ulicę i łapię taksówkę. Jeździmy po starym mieście w Tbilisi i szukamy hostelu. Jeździmy w kółko i utykamy, bo albo ulica postanawia skończyć się na murze, albo komuś zachciało się pośrodku wykopać wejście do tunelu. Kierowanie samochodem w Tbilisi to sztuka. W końcu po 2 telefonach wychodzi po nas właściciel hostelu i mówi, że coś tam szmośtam nie działa i w ogóle koniec świata w hostelu, ale on jest zbawcą naszej niedoli i w tej samej cenie da nam apartament z kuchnią i łazienką.
Jest to dopiero początek naszej przeprawy przez krainę barbarzyńców, więc naiwnie zakładamy, że to coś tam szmośtam, może rzeczywiście istnieje i bierzemy mieszkanie, bo Zosia ma już dość tego jeżdżenia, a my już też nie mamy sił. Właściciel hostelu magicznym sposobem rozprostowuje nam wszystkie ulice labiryntu i już po chwili znajdujemy się w … no właśnie ….w 18 wieku.


18-wieczne Tbilisi.
Nasze mieszkanie znajduje się w 18-wiecznym domu w starym Tbilisi. Na zewnątrz wygląda to jak plan filmowy z „Anny Kareniny” czy Puszkina, a wewnątrz mieszkanie jak z Ikei. Taki jakby styl noworuskich. Ale mimo tego stylu na pokaz, to zdaje się też być jedynie na pokaz posprzątany. Niby wszystko jest, ale tu kolonia moli w szafce z jedzeniem, a tu jakiś kąt z plastikowymi butelkami, stęchłymi szmatami i pudełkami (o myszach powie mi Dario dopiero po wyjeździe, bo boi się, że nie usnę). No ale pal go sześć kretyński wystrój. Na zewnątrz mamy 18-wieczne Tbilisi. Rosną ciemne winogrona, dywany zwisają z balkonów, skrzypiące rozwalające się schody. Takie Tbilisi rzadko można znaleźć, a my to mamy, jak otwieramy drzwi. Od czasu do czasu przechodzi jakaś wycieczka i robi zdjęcia, jak siedzimy na drewnianym rozwalającym się tarasie i pijemy gruzińskie wino. No tak, my też powoli stajemy się częścią tej Anny Kareniny 🙂
Wieczorem na starym mieście na ulicy z kafejkami jemy chinkali, czyli gruziński odpowiednik naszych pierogów. Zosia upatruje sobie bar z rosyjskim karaoke, od którego nie da się odciągnąć. Więc tańczy z kelnerkami i ma radochę po pachy. No i oczywiście to Zosia staje się tu atrakcją, a nie jakiś tam ruskij piewiec. Różnica czasu to 2 godziny, więc tańczymy w starym Tbilisi do 23. W końcu to 18 wiek, więc trzeba korzystać.



Warto wiedzieć:
– wymiana gotówki: na lotnisku rata wymiany nie jest korzystna, więc lepiej wymienić pieniądze na mieście, jeśli już musimy na lotnisku coś wymienić, to w pierwszym punkcie wymiany jeszcze przed zejściem do hali lotniska, tam jest najkorzystniej; kurs euro do lari znacznie wahał się w ciągu naszego pobytu, więc lepiej obserwować niż wymieniać wszystkie pieniądze od razu;
– chinkali: pogrubienia na szczycie chinkali się nie jada; nasza sąsiadka Gruzinka radziła jeść chinkali po prostu palcami, trzymając za pogrubienie; jedząc widelcem i nożem, rozcinamy chinkali i tracimy możliwość delektowania się przepysznym sosem/bulionem, który oprócz nadzienia znajduje się w środku;
– ceny: ceny tych samych towarów i usług w Gruzji różnią się między sobą diametralnie, przy ograniczonych finansach warto trochę się rozeznać zanim się na coś zdecydujemy; aha, nie zapomnijmy się potargować, ceny dla turystów w Gruzji są często większe o kilkaset procent od tych, które zapłaciłby Gruzin;
-„moj druh” czyli mój kolega wam pomoże: każdy z Gruzinów ma kolegę, którego serwis jest oczywiście najlepszy i najtańszy, co w 99% przypadków jest bzdurą; szukajcie lepiej sami, chyba, że dostaniecie kontakt od innych ludzi podróżujących po Gruzji, wtedy te informacje są prawdziwe i warte rozważenia. Taksówkarz, któremu zależy na klientach, przewiezie was w tej samej cenie i na pewno w milszej atmosferze niż kolega kolegi czy ojciec koleżanki, którym na opinii nie zależy tylko na cwaniactwie;
– gdzie się zatrzymać: na booking.com znajdziecie mnóstwo hosteli lub pokoi w przystępnych cenach. Uwaga: czasem Gruzini robią jakieś szwindle z recenzjami i można na przykład przeczytać, że hostel na obrzeżach Tbilisi ma lepszy ranking w rubryce lokalizacja niż ten w samym centrum. Tbilisi to koszmar, jeśli chodzi o poruszanie się czymkolwiek, przejście ulicy to jest już czasem wyzwanie, dlatego warto znaleźć lokum na starym mieście. Poza starym miastem i centrum Tbilisi to postsowiecki moloch i zapuszczać się tam nie ma sensu. Jeśli myślicie, że poza starym miastem mniej turystów i więcej możliwości kontaktu z mieszkańcami, to niezupełnie macie rację. Turystów co prawda mniej, ale na miłych Gruzinów nie ma co liczyć.










Podziel się:





2 thoughts on “Witamy w Tbilisi”
Aneta
(25th wrzesień 2016 - 11:14 am)Dzięki za szczerość i praktyczne porady. Ale jak radziliście z dzieckiem w takich warunkach…hmm
Euzebiusz T,
(30th grudzień 2016 - 10:38 pm)Przydatne informacje i piękne zdjęcia!